Andrzej Stasiuk: Jadąc do Babadag

Dobrze jest przyjechać do kraju, o którym prawie nic się nie wie. Myśli wtedy cichną i stają się bezużyteczne. Wszystko trzeba zaczynać od nowa. W kraju, o którym prawie nic się nie wie, pamięć traci sens. Można porównywać kolory, zapachy albo jakieś nieokreślone wspomnienia.

Jadąc do Babadag to książka podróż i książka o podróży. Ja przeczytałam ją ponownie, nieśpiesznie, w trakcie i tuż po wakacyjnej wyprawie do Rumunii. To był fantastyczny moment na kolejne spotkanie z tą lekturą. Już pierwszy raz był świetny, ale mając świeże wspomnienia z wyjazdu to była ogromna przyjemność. Wszystko to oczywiście wynika z pełnej akceptacji sposobu podróżowania  autora. Jego „notatki” z drogi to również nasze refleksje, ubrane w słowa i zapisane. To wspólnotowe myślenie zapewne nie było zamiarem autora, ale dla mnie czytelnika, to doświadczenie bezcenne. Nowe przeczytanie miało jeszcze jeden walor: do nazw, krain, pejzaży mogłam dopisać (już  nie tylko z wyobraźni) obrazy. Zamykam oczy i pod powiekami pojawiają mi się kobiety w czerni siedzące jak ptaki na ławeczkach przed domami, elegancko ubrany Rom, mijany po drodze w sobotni wieczór czy lokalny sklepik z przemiłym właścicielem, zaopatrzony w podstawowe, zakurzone towary. Pomimo, że od czasu napisania Jadąc do Babadag minęło kilka lat te obrazy niewiele się różnią od tych utrwalonych na kartach książki.

Świat jest teraźniejszością i ma gdzieś opowieść. Gdy próbuję sobie coś przypomnieć, przypomina mi się wszystko inne. Spod dzieciństwa wyłazi Rumunia, spod wakacji u dziadków wychodzi Albania…

Ten fragment  jest też wspólnotowy, ale pokoleniowo. Czytelny dla moich rówieśników, którzy pamiętają jeszcze wioski takie jak na rumuńskiej prowincji czy biedę obszarów popegerowskich  czasów transformacji. Być może to również doświadczenie współczesne, ale raczej nie moich sąsiadów mieszkających tu i teraz. To kolejna refleksja tożsama z naszym widzeniem. Takich przemyśleń, podsumowań, drobiazgów lektura ma całe mnóstwo. 

No więc lubię ten bałkański burdel, ten węgierski, słowacki i polski, to cudne ciążenie materii, tę piękną senność, tę olewkę faktów, to spokojne konsekwentne pijaństwo w samo południe i te mgliste spojrzenia, które bez wysiłku biegną wskroś rzeczywistości, żeby bez trwogi otworzyć się na nicość. Nic nie poradzę. Serce mojej Europy bije w Sokołowie Podlaskim i w Husi. Ni chu-chu nie bije ono w Wiedniu.

Serce mojej Europy też nie bije w Wiedniu i pewnie dlatego książka o włóczędze po peryferiach świata zachodu jest dla mnie tak atrakcyjna. Mamy rodzinną anegdotę dotyczącą obserwacji, bycia, śledzenia a nawet uczestniczenia w życiu lokalnych społeczności. Oczywistym jest, że bariera językowa stanowi zazwyczaj pewien problem. To czasem daje się obejść uśmiechem, gestykulacją. Tego doświadczyliśmy kilka dni temu, w małej rumuńskiej wiosce, gdzie czas  płynie inaczej. Starszej pani,  której stado owiec zagrodziło nam drogę, zupełnie nie przeszkadzało, że nie znamy języka. W zasadzie powolny odwrót owieczek był pretekstem do konwersacji. I potoczyła się rozmowa w kilku rożnych dialektach, ale żadnym wspólnym. Staruszka dokładnie zlustrowawszy nasze auto i jego zawartość, domyśliła się, że reszta rodziny w domu, że jesteśmy „letnikami” i  jak dzwonki owiec, szczekanie psa pasterskiego oddaliło się nieco, zakończyła rozmowę życzliwie machając na pożegnanie. Takie miejsca to dla nas Molunat. To wioska na końcu Chorwacji, w której przy jedynym sklepie są dwie ławeczki. Jedną przez tydzień zajmowali członkowie mojej rodziny, drugiej spod swojej jurysdykcji nie wypuścili „lokalasi”. Kilkudniowe zasiedzenie na owej ławeczce zaprocentowało, po tym jak się dosiedliśmy, kilkoma rzeczami. Po pierwsze, rodzina potrafiła określić bezbłędnie rodzaj i ilość towaru zakupionego w sklepie przez „tubylców”  (z wskazaniem na nazwę browaru i „gatunek” zakupionego szkła) oraz po drugie pełną akceptacją i zrozumieniem, które wyrażało się m.in spontanicznymi uśmiechami. Dla nas Molunat to kwintesencja podróży. U Andrzeja Stasiuka może to być miejscowość słowacka, węgierska, rumuńska, ukraińska, mołdawska czy albańska. Nie mają znaczenia nazwy i geografia. 

Na głównej ulicy Gönc działy się ciekawsze rzeczy niż te, które były tylko historią. To nas kusiło, ponieważ życie składa się z okruchów teraźniejszości, które zapadają w pamięć, i tak naprawdę tylko z tego składa się nasz świat.

Może być jednak i tak:

Ale prawdę mówiąc, czułem się jak szpieg skazany na powierzchowność. Mogłem dotykać rzeczy, lecz nie miałem pojęcia, co znaczą dla tych, którym są potrzebne.

Ta złożoność, niejednoznaczność, odpryski i podróż nie tylko z mapą, jest szalenie kusząca. Polecam ją nie tylko tym jadącym w kierunku Delty Dunaju czy ojczyzny Skandeberga. To przygoda dla każdego, bo Babadag może być Molunatem albo każdym innym miejscem.

I jeszcze „mój” cytat:

Lubię jeździć do krajów, o których wie się tak niewiele. Potem wracam i wynajduję jakieś książki, wypytuję ludzi, zgarniam na kupkę okruchy informacji i sprawdzam, gdzie naprawdę byłem. Guzik z tego wychodzi, bo wszystko staje się jeszcze bardziej obce i przypomina sen śniony wewnątrz snu. Muszę zaglądać do paszportu, żeby się upewnić, że obce kraje w ogóle istnieją. No bo w końcu co to za kraje? Wspomnienia po dawnych, resztki minionych i projekty przyszłych, jakieś potencjalności, jakieś niejasne obietnice i „my wam jeszcze pokażemy”(…) Sto sześćdziesiąt stempli jak psu w dupę. Wracam zawsze tak samo głupi, jak ciemny wyjeżdżałem. Wszędzie stoją faceci na rogach ulic i czekają, aż coś się zdarzy, wszędzie siedzenia w pociągach mają dziury powypalane papierosami i ludzie po prostu spędzają czas i patrzą spokojnie jak historia dociska gaz do dechy. 

 

Stasiuk Andrzej. Jadąc do Babadag. Wydawnictwo Czarne, 2004

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *