Za mną proza dwóch poetek (Małgorzaty Lebdy i Urszuli Honek), więc przyszedł czas i na pana. Tomasz Różycki mikrokosmos swojej opowieści umieścił w schyłkowym PRLu, w bloku z wielkiej płyty. Nie będę obiektywna, bo mnie uwiódł właśnie tym oraz poczuciem humoru. Przypomniał mi moje dzieciństwo. Przez chwilę poczułam ponownie smak wyrobów czekoladopodobnych, mleka z tubki czy pomarańczowego sera. Dla tych, którzy wiedzą o czym piszę może to być niezła podróż sentymentalna, dla tych którzy nie bardzo się orientują, sposób poznania tego czasu przez niesztampową opowieść.
Autor wysyła swojego bohatera na wyprawę korytarzami bloku. Jego zadaniem jest zmielenie u zaprzyjaźnionego sąsiada „zdobytej” kawy. To heroiczne wyzwanie okupione jest strachem o to kto wyłoni w ciemnych, pozbawionych tytułowych żarówek zaułkach mrówkowca. Wyłania się głównie strumień myśli Tadeusza, a z tego układa się słodko gorzka opowieść pełna dygresji o świecie, którego już nie ma. Są w tej historii głównie sąsiedzi, rodzice i rówieśnicy narratora. Trochę to poetyckie przypudrowanie trudnego czasu mojego dorastania.
Nie ma w tej książce szalonych zwrotów akcji, czasem czytelnik wręcz zadaje sobie pytanie po co to wszystko. To pytanie dotyczy nie tylko wydarzeń powieściowych, ale też irytujących nazwisk bohaterów. Jeśli jednak nie szuka się dociekliwie odpowiedzi, to można się cieszyć szkatułkową fabułą, pięknem języka, wspomnieniem absurdów PRL ( nie, żeby chcieć wrócić) i zaskakującą miłosną puentą.
Różycki Tomasz. Złodzieje żarówek. Wydawnictwo Czarne, 2023