Przy tej książce podobnie jak przy dwóch poprzednich miałam znów mieszane uczucia. Niby jest w niej wszystko co powinno znaleźć się w takiej „otulającej” lekturze czyli bohaterka, która jest dzielna i wzbudza sympatię, wydarzenia nieśpiesznie wyjaśniające tajemnice z fabuły, mały „oswojony” mikrokosmos. Wszystko to i jeszcze więcej, jednak nie do końca zawładnęło moją wyobraźnią.
Uwaga! Spojler. Pojawienie się w uporządkowanym życiu głównej bohaterki mężczyzny dla mnie oznaczało permanentny stres, że jej mała stabilizacja rozsypie się jak domek z kart ( takimi pokrętnymi tropami się poruszałam). I tak się na tym skupiałam, że kiepsko mnie ta lektura „otuliła”. Cały czas oczekiwałam, że z spokojnej obyczajówki, książka skręci w kierunku thrillera. Być może to nie pozwoliło mi docenić kilku ciekawych zabiegów, którymi posłużyła się autorka. Nawiązania do Irvinga, mowy pogrzebowe, Violetta kolorowa i szara czy opowieści o ludziach z cmentarza, którym główna bohaterka się opiekowała, to studnia bez dna do eksploatowania w powieści i Valerie Perrin ciekawie to czyniła. Trudno było mi się zorientować ile lat ma Violette, bo tym co ją spotkała mogłaby podzielić się z kilkoma postaciami, a jej wizerunek był nie do końca spójny. Zahukana dziewczyna, która utrzymuje cały dom, a równocześnie jest oszukiwana przez męża. Kobieta, która walczy o swoje wykształcenie, a zachowuje się prawie jak bohaterka powieści Jane Austen. Miałam tu pewien dysonans poznawczy, ale oczywiście autorka miała prawo budować swoją postać tak jak chciała i nic mi do tego.
Generalnie Violette intrygowała, byłam ciekawa jej losów, to działało trochę jakbym oglądała jakiś serial. Chyba te filmowe konotacje nie są całkiem nieuzasadnione.
Perrin Valerie. Życie Violette. Albatros, 2023
Tłumacz: Wojciech Gilewski