Mam słabość do takich lektur i to z kilku powodów. Pierwszy jest taki, że sama jestem lekkim wagabundą i nie zawsze przemieszczam się utartymi szlakami. Kolejny to taki, że świetnie czyta się o życiu w drodze jak się w nią udać za bardzo nie można i trzeci, że z tych opisów wędrówki zazwyczaj wynika coś więcej.
Piotr Marecki zrealizował pomysł, który pewnie niejednemu się marzy. Wsiadł w samochód i przejechał kawał Polski, poruszając się głównie lokalnymi drogami i omijając popularne ośrodki. Powstała z tego książka, impresja z wyprawy. Szczerze mówiąc wczoraj przeczytałam na jednej z grup czytelniczych, że fatalna. Wzięłam ją do rąk z zamiarem sprawdzenia i ostatecznie z żalem odłożenia, w zdumieniu, że można tak zmarnować temat. Ja nie będę jednak tak surowym krytykiem.
Ja w tej wyprawie odnalazłam jakieś „flow”. Pewnie, wsiadł do samochodu „wykształciuch”, przejechał w piętnaście dni prawie pięć tysięcy kilometrów po Polsce powiatowej i była to podróż powierzchowna: nazwy miejscowości, szyldy i krótkotrwałe spotkania. Zabrakło tego ple, ple, o którym mowa w finale. Ja go nie oczekiwałam, ale jeśli ktoś tego oczekuje to zapewne będzie rozczarowany. Ja to raczej porównywałam to z moimi doświadczeniami i pewna zbieżność obserwacji pozwoliła mi z otwartą głową przyjąć te zapiski.
Kocham nazwy miejscowości i zawsze w trakcie podróży jestem ciekawa ich etymologii, bawią mnie przedziwne szyldy i czasem sama z krótkich rozmów tworzę ludziom życiorysy. Tak więc, z panem Piotrem było mi w tym po drodze. W tym roku przejechałam rowerem trasę z południa na północ wzdłuż Nysy i Odry. Nie piszę o tym, żeby się chwalić. Piszę, bo jeden z noclegów wypadł nam u książkowego pana Jarka. Nie to nie był ten pan Jarek, ale jego biografia, opinie, postrzeganie świata to ten sam opis co w lekturze. Taka podróż jest szansą na to, żeby wyjść poza strefę swojego komfortu i spotkać ludzi, którzy na co dzień nie są w naszym życiu obecni, bo raczej otaczamy się ludźmi, którzy myślą podobnie. To też szansa na powolne kontemplowanie rzeczywistości. I takim przejawem tego jest stoliczek przed wiejskim sklepem. Już kiedyś o tym pisałam. W mojej rodzinnym dialekcie to się nazywa „Molunat”. Wynika to z anegdoty o mojej siostrze i jej mężu, którzy kiedyś spędzili tydzień na obserwacji zwyczajów „lokalasów” w pewnej chorwackiej mieścinie na końcu świata i do dzisiaj twierdzą, ze były to jedne z ich najpiękniejszych wakacji. Trochę mi zabrakło tych kontemplacji w książce, ale to pewnie dlatego, że to raczej książka drogi. Obserwacje jednak autor notował i to już daje pewien obraz tej Polski przydrożnej z czerwca 2019 roku. Ja z przyjemnością pobłądziłam z Piotrem Mareckim po bezdrożach i szutrówkach, ale jestem pełna zrozumienia, że nie każdego to usatysfakcjonuje.
Marecki Piotr. Polska przydrożna. Wydawnictwo Czarne, 2020