To taka książka, której nie da czytać się szybko. Powoli wchodziłam w intymny świat głównej bohaterki i było to bolesne doświadczenie. Filtrowałam tej jej zapiski jako kobieta, jako matka i robiłam rachunek sumienia. O bilansie oczywiście pisać nie będę, ale do sięgnięcia po książkę Anny Carkowskiej gorąco zachęcam. Książka o tym jak ważne są słowa, jak głębokie zadry mogą pozostawić, jak utrudniają dorastanie. Autorka z niezwykłą wrażliwością pisze o tym jak inność i wychodzenie poza ramy może być przeszkodą w funkcjonowaniu. Jak słowa, które jednym wydają się nieznaczące wywierają ogromny wpływ na młodą, bardzo wrażliwą dziewczynę. Historia składająca się z kilkudziesięciu zatrzymanych pod powiekami obrazów, napisana piękną poetycką prozą, która nie pozwala przejść obojętnie obok tych zapisków. Z opowieści wyłania się portret młodej kobiety uwikłanej słowami i gestami w światy matki, babki, koleżanek, sąsiadek i mężczyzn. I żadna z tych planet wokół niej krążących nie pasuje do jej inności. Sama też nie daje sobie przyzwolenia na to odmienność, co doprowadza do tragicznego finału. Poruszająca lektura. Ja w jej trakcie zastanawiałam się głównie nad rolą kobiet w tej opowieści i jakieś takie gorzkie wnioski wyciągnęłam. Ważna książka, refleksyjna i do wielokrotnego podczytywania.
Mama uznawała tylko choroby ewidentne, które można poprzeć dowodami: katarem, kaszlem, stopniami Celcjusza, biegunką albo wysypką. Te, które udowodnić się nie dało, bo były zbyt głęboko schowanym bakcylem albo według maminej klasyfikacji zaliczały się nie do chorób, tylko do kaprysów, marudzeń i złych humorów, nie były argumentem w medycznych dyskusjach.
Nie przyjaźniłabym się z moją mamą, gdybyśmy były w tym samym wieku. Ona byłaby za dobra i za grzeczna, wyprasowana i plisowana. Chodziłaby wcześnie spać i zawsze jadłaby nożem i widelcem, nawet jakby nikt nie patrzył. Dostawałaby same piątki, ścierałaby tablicę, rozmawiałaby z dziećmi na mądre dziecięce tematy.
A ja się smucę końcem świata i proroczymi snami, mamą, która się smuci, i ciałem, które rośnie i brzydnie, podartymi spodniami schowanymi na dnie szafy, babcią, że zachoruje, prababcią, że umarła i nie wiadomo czy trafiła do nieba. Martwię się pestką, która jest we mnie, i czasem, który mija, chłopakiem, który nie będzie mnie chciał, bo się garbię, i Malinką, że nie będzie się ze mną przyjaźnić. Że nie urosnę, że nie wyładnieję, że nie zmądrzeję. Że nie stanie się w przyszłości to co ma się stać, i że nie spełnią się obietnice, który każdy składa światu w dniu narodzin. Jakbyś się rodził z długiem do spłacenia. Trzeba się spieszyć, żeby wypełnić te wszystkie zadania, które nam przydzielono, spełnić marzenia, które nam wyznaczono.
– Co z ciebie wyrośnie? – martwiła się mama, a ja najpierw myślałam, że Ktoś, potem, ze Ktokolwiek. a na końcu, że Nikt.
Rośliny przesadza się w doniczce, kieruje się ku światłu, zwierzętom zakłada się uzdę i siodło. Człowieka zaś nazywa się swoim nazwiskiem, daje mu się dom, prawa i obowiązki. I przekonuje się go, że sam nie przeżyje.
Samotność nie jest wtedy, kiedy nie masz się do kogo odezwać. Tylko kiedy wiesz, że nikt nie zrozumie tego, co mówisz.
Ciarkowska Anna. Pestki. Otwarte, 2019